KRADLI I RYSOWALI PO ŚCIANACH – OBSŁUGA KLIENTA
Długi weekend z rodziną i przyjaciółmi. Czas na spacery, rowery, plażing, leżing, smażing i wszystko czego potrzeba, w najlepszym towarzystwie.
Zorganizowaliśmy długą wycieczkę rowerową dla naszych pociech, ponieważ wszystkie dzieci nasze są. Poza moją dwójką była jeszcze szóstka – razem sztuk osiem. Przy takiej liczbie dzieci skupienie się na potrzebach najmłodszych jest zupełnie zrozumiałe.
Plan był prosty: dobrze się bawić, trochę zmęczyć, spędzić czas miło i rodzinnie, a na końcu wycieczki zjeść pyszny obiad w rybnej kaszubskiej restauracji.
Dzieciaki dzielnie pedałowały ponad 10 km w jedną stronę, więc były głodne i zmęczone, my zresztą też. Wpadliśmy gromadą do restauracji, a tam… dzikie tłumy (co było do przewidzenia, bo nie tylko tacy pedałujący jak my, ale też i ci, którym w długi weekend nie chciało się gotować, dopadli do menu) – kto żyw, do restauracji!.
Znaleźliśmy na szczęście wolne stoliki, więc szast prast, połączyliśmy dwa dla naszej skromnej grupy i czekamy. Dorwaliśmy menu od pani kelnerki, dzieci czytają, planują, ślinianki pracują. Wtem, pierwsze zaskoczenie! Zamawiamy przy barze. No bywa i tak, choć nieczęsto. Więc zbieramy zamówienia i ustawiamy się w długiej kolejce.
Zaskoczenie drugie – odkrycie, że w XXI wieku, kiedy nawet chiński rolnik przyjmuje płatność kartą na środku pola ryżowego, tu, w Polsce, w zjednoczonej Europie, nie można płacić kartą… W tym nieplanowanym zamieszaniu zaczynamy się namawiać i zbierać gotówkę, jak studenci pod koniec miesiąca. Mnie ciśnienie już podskakuje, bo nie lubię takich akcji. Zwłaszcza, że z racji branży, znam się co nie co na takich ustrojstwach. Wiem, że koszt posiadania czytnika to niewielki procent od kwoty przyjmowanej płatności i nie jest to wcale majątek. Opłaty od lat są już naprawdę niskie, ale… No właśnie, jest zawsze ale – płatność kartą, to przychód ewidencjonowany, opodatkowany. Słowem – brak możliwości płatności kartą, to tanie zagranie – z oszczędności i zwyczajnie nisko pozycjonuje właściciela i jego biznes w hierarchii uczciwości.
Zdałam sobie sprawę z tego, jaki to brawurowy strzał w kolano w wydaniu tego restauratora. Stojąc tam przy barze byłam świadkiem niejednego takiego “studenckiego” liczenia gotówki, w portfelach karty, a drobnych tyle, co na parking. Ludzie w kolejce zastanawiali się: ile może kosztować obiad, ile będzie ważyć ryba, czy starczy gotówki. Chętnie zamówiliby coś więcej, czytaj: dali zarobić, ale… Choćby ta mama, która powiedziała dziecku, że na deser już drobnych nie wystarczy, bo nie przygotowała się na brak płatności kartą, czyli założyła pewien oczywisty standard.
W większości biznesów staramy się zwiększać wartość paragonu, zrobić efekt wow, a tu właściciel robi odwrotnie. To się jednak zdarza. Ostatnio, w Austrii, doświadczyłam podobnego szoku. W rezultacie z braku płatności kartą, trzeba było zebrać kasę do kapelusza… Taka historia z serca cywilizowanej Europy.
Wracajmy jednak na nasze Kaszuby. Gotówka zebrana, zamówienie złożone, dostaliśmy numerek, czekamy. Tyle zachodu, a wiadomo, że dla naszych ruchliwych dzieci to trwa całe wieki. Widząc zniecierpliwienie syna, mówię: “Kochanie, idź do pani kelnerki i poproś o kredki i kartkę papieru”.
Młody zapalił się do rysowania, w podskokach biegnie w kierunku baru, wraca jednak smutny, nos na kwintę i mówi, że pani nie ma kredek i papieru. Rozejrzałam się dookoła. Nie trzeba być mędrcem, żeby zauważyć, że 90 procent stolików zajmują rodziny z dziećmi od 2 do 12 lat… Myślę – jak to jest możliwe, że nie mają kredek i papieru?! Otwieram menu i jest jak byk nagłówek: “Menu dla dzieci”. Wniosek – wiedzą, że dzieci są klientami i ujmują to w swojej ofercie. No to, dlaczego do jasnej ciasnej nie ma tu czegokolwiek, żeby umilić dzieciom czas oczekiwania na posiłek? Jakiegoś kącika zabaw, a przynajmniej stolika z papierem i kredkami?! Myślę sobie „ok, Makosz, już wiesz, że to restauracja – zaskoczenie miesiąca”. Stwierdziłam, więc, że może chociaż podejdę do baru i poproszę o długopis i papier, żeby młody czymś się zajął. Zatem podchodzę tam. Ruchem kieruje pani właścicielka, coś zapisuje, kasuje, rozdaje komendy. Pytam grzecznie, czy mogę prosić o długopis i kartkę dla dziecka. Pani mówi stanowczo, że nie! Lekko zdezorientowana pytam „Jak to nie? Nie ma pani długopisu i kartki?” Zdawkowo odpowiedziała “nie” i próbowała wzrokiem uciec i ode mnie, i od tematu. Wiedziałam, że nie mówi prawdy. Naciskałam więc dalej, mówiąc: “na pewno znajdzie pani jakiś długopis i kartkę papieru”. Na co usłyszałam, że musiałaby poszukać, nie ma czasu, jest kolejka… „widzi pani sama” – rozłożyła ręce.
Nie wytrzymałam i powiedziałam, że to, w moim odczuciu, niefajne. Zarabianie na dzieciach jest ok, ale zadbanie o ich potrzeby w trakcie wizyty w restauracji to już się nie chce? Byłam oburzona zachowaniem właścicielki. Zaczepiłam, więc kelnerkę, żeby zrozumieć o co chodzi, zapytałam, dlaczego nie mają dla dzieci kredek i kawałka papieru? “Bo kradli i rysowali po ścianach” – usłyszałam. Bo kradli i rysowali po ścianach…
Nie umiałam powstrzymać ironicznego śmiechu. Poprosiłam o przekazanie właścicielce, że kredki to zaledwie 2 zł. Tak naprawdę to nie jest wydatek, a inwestycja, która zapewnia gościom dobre samopoczucie i świadomość zaopiekowania się ich potrzebami.
Jedzenie było smaczne, lokal przestronny, ale atmosfera i energia w restauracji słaba. Podejście właścicielki w stylu „zapłać i spadaj”. Czy naprawdę nie lepiej, żeby głównym przesłaniem takich miejsc było „zjedz, zapłać, opowiedz o nas przyjaciołom i wróć tu ponownie”?