Do tej pory nie sądziłam, że nawet tak drobne rzeczy, jak podejmowane aktywności pozazawodowej, nie wynikającej z żadnych obowiązków, ani domowych, ani tych w firmie, mogą tak bardzo zmienić podejście do życia. Pewnego dnia stałam się sama dla siebie interesującym obiektem testów parapsychologicznych.
Przyznam Wam się: bałam się, że może nie dam rady, ale… Minęło 40 dni i nadal… biegam! A co więcej – lubię to! Okazało się, że po ponad miesiącu wypracowuje się we mnie nawyk. Najcudowniejsze w tym sporcie jest to, że biegać można wszędzie. W Egipcie biegałam brzegiem morza przy cudownych widokach, a nigdy wcześniej nie widziałam morza o tej godzinie. W czasie wyjazdu na narty do Austrii też biegałam i to po górach, pod górkę, do wyciągu. Zawsze rano, z dostawcami mleka, ludźmi spieszącymi się do pracy – „czapka, rękawice i zwiedzam truchtem okolicę”. Nie ma wtedy innych obowiązków, moje wyzwanie, moja wybrana trasa i ja.
Bieganie daje mi dużo większe poczucie kontroli nad moim ciałem, nad jego wydolnością – co oczywiste. Zawsze byłam aktywna, więc nie jest tak, że z kanapowca przerzuciłam się od razu na wielozadaniową sportsmenkę. Biegam i lepiej się czuję, jestem bardziej efektywna, bo i zdecydowanie lepiej dotleniona, mój mózg ma dodatkowy zapas tlenu, co sprzyja myśleniu i wymyślaniu – śmieję się, że w biznesie to dwie nieodzowne cechy.
Łatwo nie było, bo mój mąż już biega od dłuższego czasu, a co więcej, sama obserwacja męskiego punktu widzenia i podejścia do każdego uprawianego hobby jest diametralnie inna. Niesamowicie przypomina mi to przygotowania do misji specjalnej jakiejś spec brygady: najpierw gadżety, żeby było miło, później budowanie grupy wsparcia, bo zawsze dobrze, żeby inni wiedzieli i wspierali, następnie gadżety podpięte do komputera same mierzą i ważą, wypluwają wynik, obliczają wydolność i w zasadzie można by zaczynać, ale jeszcze chwila, jeszcze coś… Popatrzyłam na ten męski punkt widzenia i pomyślałam: „no way, to nie dla mnie takie ceregiele”. Ja widzę bieganie z innej perspektywy…