Warszawa, jadę jedną z bardziej ruchliwych ulic. Jak zawsze obserwuję mijane biznesy. Mniejsze, większe, witryny, szyldy i coraz częściej zauważam jedno – budki z kebabami, restauracje z kebabami, kuchnia turecka. To są biznesy, których przybywa jak grzybów po deszczu… Mijam je na każdym niemal kroku i myślę sobie: co Polacy widzą w tych kebabach?!
Ostatnio moja doba, o ironio! – jeszcze bardziej się skurczyła, jakby wcześniej była za długa. Mój syn dwa razy w tygodniu chodzi na treningi piłki nożnej, więc mamy takie dni, kiedy na wszystko brakuje nam czasu. Biegliśmy ze szkoły, mieliśmy mało czasu, głodno, zimno i do domu daleko, więc po drodze postanowiłam gdzieś nas nakarmić. Patrzę – wolne miejsce parkingowe (to już jest sukces), szyld „KEBAB” nad moją głową i bardzo estetyczna knajpka, w której można usiąść, w menu też inne niż kebab dania… Chociaż zwracam szczególną uwagę na to, co jemy, to wtedy pomyślałam, że czasu mało, a lepszy kebab niż McDonald, wyrzuty sumienia były, ale cóż skoro dziecko głodne. Zaparkowałam i weszliśmy z Mikołajem do środka.
Usiedliśmy przy stoliku, a w knajpce ruch jak na dworcu: jedni wchodzą, drudzy wychodzą, ktoś dojada, ktoś zaczyna wcinać swoje danie. Obserwuję oczywiście, jak to ja, masowy biznes: organizację, pracę kelnerek, serwis, liczbę klientów i to, jak się te działania spinają w całość. Mój syn zamówił kebab – faceci… A ja sardynki smażone w głębokim tłuszczu. Mikołaj jadł swój kebab ze smakiem, bo dziecko głodne było, a ja te moje sardynki lekko tknęłam, bo tak naprawdę chyba głodna nie byłam, a jak mówiła moja mama: „oczy większe niż brzuch i tymi oczami to by się wszystko zjadło z dokładką…” – swoją drogą mieć oczy większe od brzucha, niby szczęście, bo brzuch płaski, ale żebym znowu chciała takiej dysproporcji, to nie powiem – to by głupio wyglądało mieć takie duże oczy… – ale do bramki, bo się rozwodzę ciut za dużo. Mikołaj pałaszuje, aż mu się uszy trzęsą, a ja odsunęłam swój talerz na bok i rozmawiam z synem.