Trawa po drugiej stronie jest zielona, bo rośnie na g…

Zabiegany poranek, przeprowadzam konwersację telefoniczną z moją koleżanką, bardzo zdolną i wziętą architekt, której determinacja i zdolności biznesowe są imponujące – słowem – kobieta operatywna, nie muszę chyba dodawać, że nie należy do typu miękkich buł i płaczliwych egzemplarzy, skoro udało jej się ujarzmić mnie w 100 proc. przy naszych wspólnych projektach. Telefon bardzo miły, koleżeński, ale też lekko zawodowy, bo jak zawsze dzwonię do niej z małym dylematem, czy wynajmować nowe biuro, czy nie… Czy chcę prowadzić ważne rozmowy i koncepcyjne burze mózgu na powierzchni lekko tylko większej, niż moja obecna przestrzeń biurowa, do tego o urologicznym kształcie nerki…? Szukam wsparcia, moja koleżanka dzielnie szkicuje mi wizję tego, jak nowe biuro mogłoby wyglądać. Mówi, że skóra na podłodze – ja w panikę: jaka skóra! Co Ty! Ona na to, że kutwa ze mnie oszczędna, że pewnie nie będę chciała wydać zbyt wiele na aranżację biura, kilka epitetów poleciało (wiem, że z przymrużeniem oka). Hania lubi urządzać „na bogato”, a ja zawsze proszę żeby pokazała mi na co wydam pieniądze, zanim je wydam… Wiecie – artystyczna wizja versus mój przedsiębiorczy pragmatyzm. Rozmowa trwa w najlepsze, a ja słyszę jednak, że Hania nie do końca jest w formie, wydaje polecenie, którą ulicą najlepiej jechać – aha, myślę sobie, jedzie taksówką! Tylko dlaczego?!